Rzeczywistość redakcji wielu luksusowych magazynów kobiecych w Polsce.
DŁUGI TEKST
TROCHĘ LITEREK
CZYTAJCIE
ROZSYŁAJCIE
Na dzień dobry Clonazepan albo Xanax. Dzienniczki aktywności zawodowej. Wymioty z nerwów. Paznokcie wbite w ciało po to, by przeżyć. Płacz w kuchni albo pod stołem. Permanentna manipulacja. Straszenie zabraniem etatu. A na koniec: tę rozmowę uważam za zakończoną. Zresztą i tak chciałam panią zwolnić. Powinniście się cieszyć, że to nie jest chińska szwalnia. Co to jest? Korea Północna? Obóz pracy? Nie, to rzeczywistość redakcji wielu luksusowych magazynów kobiecych w Polsce.
Znam wiele dziennikarek z tych pism. Znam te historie. Po napisaniu książki pt. „Wszyscy wiedzieli” i wywiadzie dla Wysokich Obcasów, w którym powiedziałam o tym, jak sama doświadczyłam mobbingu, moja skrzynka odbiorcza pękała w szwach od wiadomości, także od moich koleżanek z pism kobiecych. Przyszła „afera Newsweeka”, duża temperatura dyskusji medialnej i uznałyśmy, że ruszamy z ich historią, którą czytelniczki powinny poznać, żeby wiedzieć, w jakich warunkach powstają gazety głoszące na okładkach równość, siostrzeństwo, przebijanie szklanego sufitu, walkę z dyskryminacją czy nawet feminizm, choć to słowo w wielu redakcjach magazynów kobiecych dopiero od niedawna nie jest na cenzurowanym. Z kilkoma z nich spotkałam się osobiście. Z resztą dziewczyn pisałam w sieci. Wszystko, co przeczytacie, to słowa, które padły naprawdę, to rzeczy, które miały miejsce i które w 21 wieku ludzie robią innym w biały dzień.
Nie podajemy specjalnie tytułów gazet, nazwisk, my je znamy, kto ma się domyślić, będzie wiedział, jeśli trzeba, ujawnimy je w sądzie. Żadnej z nas nie chodzi o zemstę. Bo nie jest sztuką, jak widać teraz w kontekście Newsweeka, podać nazwiska i kopać się potem w coraz gorszych, publicznych, oskarżających dyskusjach, z których wynika niewiele poza medialnym dymem. Chodzi nam o to, by skłonić wydawców, ludzi decyzyjnych w koncernach medialnych do tego, by zrozumieli, że to ich wina, że ludzie w pracy nie czują się dobrze, bezpiecznie, że są poniżani. To wina osób decyzyjnych, że nie ma w wydawnictwach silnego i merytorycznego HR, że nie ma zasad etyki pracy, kodeksów, że nie ma żadnego miejsca, do którego można się zwrócić o pomoc w trudnej sytuacji. Szefami wielu redakcji z Polsce zostają nieprzygotowani do tego ludzie, osobnicy bez jakichkolwiek predyspozycji do zarządzania czymkolwiek, a co dopiero ludźmi. Nawet najwybitniejszy dziennikarz nie musi być dobrym zarządzającym. Słyszymy często: „Niech idą do sądu. Niech sąd rozstrzygnie”. Sądy? Mówimy teraz serio? Kogo na to stać? Kto, mówimy o zwykłych dziennikarzach, często ludziach o trudnej sytuacji finansowej, pójdzie na zwarcie z gigantem medialnym i jego prawnikami? PIP? Były próby informowania, wiem o co najmniej kilku, przez lata, w każdej ze znanych mi redakcji i nie zrobiono nic. Przyszła kontrola, wyszła i po sprawie. Ludzie po prostu, jeśli mogą to zrobić, bo pamiętajmy, nie każdy ma warunki na to, by rzucić papierami, odchodzą z pracy, szukają innej redakcji, bo na szczęście jest wiele fajnych, często bardzo dobrzy dziennikarze wypaleni, zmęczeni, poniżeni, zmieniają branżę. Ten system jest niewydolny, nie działa, jest nieludzki. Pracownik, pracownica mediów w Polsce jest zostawiony sam sobie, kiedy trafi na szefa mobbera i narcyza, a co gorsza jeszcze z rysem psychopaty. Jest sam. Jest sama. Bezradna. Przerażona. Podobno „nigdy nie będziesz szła sama…”, może czas skończyć z tą hipokryzją i zacząć mówić prawdę.
1. Wszystko zaczyna się od umiejętnie serwowanej przynęty. Ach, co miało być za miejsce, jaki prestiż, splendor, miejsce do rozwoju i zarabiania pieniędzy. „Przecież ja na wywiadach zagranicznych mówiłam, że jestem z polskiego odpowiednika Vogue”, słyszę dzisiaj. Tak było, albo raczej miało być. Elegancka redakcja. Eleganckie, grube pismo, czasem na licencji, gruby papier, błyszcząca okładka, wspaniali bohaterowie, nie jakiś tabloid na cieniutkim papierze; to kawał gazety i budzi respekt. Pismo sprzedające marzenie, wizję świata, życia oraz inspiracje dla kobiet. Są też zarobki, przynajmniej na początku, atrakcyjne, choć bez przesady. No ale mamy splendor. Do tego w charakterze wisienki na redakcyjnym torcie: charyzmatyczni szefowie. Okazja do wspaniałej pracy, w świetnym towarzystwie. Praca tam była nobilitacją, to podkreślano na każdym kroku, „Wizytówka determinuje cię jako człowieka”- słyszą nieustannie dziennikarze. Czyli jesteśmy w niebie. Pamiętacie film „American Psycho” i scenę z rywalizacją młodych byczków z Wall Street na wizytówki? Ich czcionkę, grubość papieru, wytłoczenie? Bo to cię określa, decyduje o tym, kim jesteś, mając ten kartonik w ręku, jesteś KIMŚ- tak wmawiano pracownikom. Podczas rozmów z moimi koleżankami czuję się, jakbym była w scenie z tego filmu. Jednocześnie naczelni instruowali szefów działów, że dziennikarki ich własnej redakcji to już niższa kasta, nimi “ robi się gazetę”, ale nie powinno się spoufalać, żeby nie poczuły się zbyt pewnie.
2. A jaka jest rzeczywistość: miejsce pracy nazywamy swojsko „burdel” albo „TAM”. W Harrym Potterze jest Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać, w Polsce jest TAM. „Jesteś już tam? Jak jest?” „Ta, która była TAM, nasłuchiwała, czy jej tekst, bądź koleżanek jest już przeczytany przez szefostwo. Istny stan strachu i niepewności. Ruletka. Wiele zależało od humorów. Zdarzało się, że tekst pisany na cito, nie był czytany przez kilka kolejnych dni. Jeśli się nie spodobał, na poprawki zostawała noc.
Nie ma zespołu, dziennikarki w ogóle nie myślą o sobie, że są zespołem, grupą, zatomizowane siedzą przy biurkach. Czasem też pod. Rozmawiają ze sobą na kawie w kuchni, w toalecie, poza pracą. Żeby nie jechać z szefem jedną windą, wybierają windę towarową. Nie ma awansów, nie ma podwyżek, a dziennikarki słyszą: „Za twoją pensję pisałby dla mnie Umberto Eco albo Murakami, więc się postaraj”. Są autorkami wywiadów i tematów okładkowych, ważnych reportaży. Jednocześnie, gdy pytają o obiecaną podwyżkę, albo bonus, słyszą:” Miałaś być gwiazdą, a okazałaś się kimś poniżej przeciętnej, z brakami warsztatowymi, bez pomysłów, zespół cię nie zaakceptował itd.”. Jedna z dziennikarek wspomina: „Poszłam po podwyżkę, zarabiałam naprawdę mało, na co naczelna spojrzała na mnie i rzekła: No weź - tyle kremów dostajesz w redakcji, to po co Ci jeszcze podwyżka, jak Ty nie kupujesz kosmetyków? Odparłam, że dziecka kremami nie nakarmię”.
Awansuje za to towarzyszka życia szefa, a wydawnictwo toleruje albo przez lata nie zauważa nepotyzmu i tego, że wizerunek naczelnego kreuje jego żona. “Nie pokazuj się na oczy naczelnemu”, zastrasza dziennikarki, jednocześnie udając, że je przed nim chroni. Wszyscy wiedzą, że szefowa jest niekompetentna- zarówno jako redaktorka, jak i przełożona. “Po prostu dostaje tekst i go psuje – słyszę. “Nie potrafi pisać dobrych leadów, nielogicznie skraca teksty, a my wstydzimy się, że naczelny po jej ingerencjach, czyta je jako nasze. To błędne koło”. „Relacja pomiędzy naczelnym i jego żoną wpływała na jakość naszej pracy, żona mobbingowała inne szefowe działów, niektóre odchodziły, sterowała wszystkimi przez strach, manipulacje, odgradzała męża od reszty. Był czas, że miesięcznikiem dla kobiet zarządzało dwóch nieznoszących sprzeciwu mężczyzn. Musiałyśmy lawirować między nimi, między ich humorami – każdy z nich mówił co innego o tekście, czasem na złość sobie, a tak nie da się pracować”. Ano nie da się- oczywiście, tekst można i czasem trzeba poprawiać bez końca, ale nie da się tego robić bez konkretnych wytycznych, wskazówek merytorycznych, a nie rzucanego w powietrze słowa: “Wybitne gówno”.
„Dopisywano zdania do wywiadów, po autoryzacji, albo wprowadzano na kolumnach te fragmenty, które wyleciały w autoryzacji, doprowadzało to do nieprzyjemności w kontaktach z wywiadowanymi”, ofiarami tego padały największe gwiazdy, wycinano min. fragmenty o ekologii, o Puszczy Białowieskiej, feminizmie, aborcji, prawach człowieka.
A co a szefostwem i obietnicą pracy w charyzmatycznym towarzystwie? Charyzmatyczny szef czy szefowa okazywała się narcystyczną, często odizolowaną od redakcji, wiecznie niezadowoloną i skupioną wyłącznie na sobie postacią, która jedyną przyjemność znajdowała w poniżaniu dziennikarzy, których lubiła uważać za beznadziejnych, poniżej oczekiwań: ”Zawiodłaś mnie!”, „Jak może mi pani to robić?”, „A miałam tak dobre zdanie o pani”. Kiedy dziennikarka staje się „niewygodna”, a nie ma jej jak zwolnić, zaczyna się niszczenie:” Tak ją drażniłam, że usiłowała mi urządzić lincz. Zwołano zespół do pokoju grafików i wszyscy mieli mi mówić, jaka jestem okropna, jak nie da się ze mną pracować. Żądałam konkretów, których nie było. Oraz publiczność okazała się jej błędem. Od tamtej pory chodziłam z telefonem gotowym do nagrywania, ale już do mnie nie startowała. Zaczęłam szukać innej pracy”. Tu dygresja: kiedy wyszła moja książka „Wszyscy wiedzieli”, Zofia Zborowska opowiedziała mi, jak podczas fuksówki, czyli zakazanego już rytuału przemocy w Szkole aktorskiej, dziewczynę, która spóźniła się na zajęcia, spełniając polecenia fuksującego, ustawiono w środku sali, a dokoła niej chodzili jej koledzy, trzymając się za ręce i śpiewając o tym, jaka ona jest beznadziejna. Dziewczyna stała w środku kręgu i głośno płakała. To są te same mechanizmy poniżania. Jeszcze jedna, analogiczna historia w pewnej redakcji: „Jest kryzys 2008, cięcia. Naczelna zwołała cały zespół do swojego gabinetu, mamy uradzić, czy wybieramy obniżkę płac, czy zwolnienie 1 osoby i kogo. I ludzie na serio zaczęli to rozważać! Na co ja wystąpiłam, że takie decyzje są w obowiązkach szefostwa, nie pracowników. Ludzie oprzytomnieli i wyszliśmy”. Gdyby ktoś pytał, to tak właśnie wyglądało zarządzanie zespołem ludzkim w 21 wieku.
Ważną rolę w tych redakcjach stanowią zastępcy szefa/szefowej, czyli wierny dwór, zaciężne wojsko, wpatrzona ślepo w idola/idolkę trzódka, która biega wszędzie za swoim przewodnikiem, myśli i mówi jak on, grzecznie i bezrefleksyjnie wykonuje polecenia, straszy i poniża „niższą kastę”. Dwór jest użyteczny, kiedy trzeba kłamie, napuszcza ludzi na siebie, a kiedy trzeba nawet pocieszy i powie: „No wiesz, ona/on chce cię zwolnić, robię wszystko, by do tego nie doszło”. Samotna matka, moja koleżanka, słyszy wprost: „Robię wszystko, by nie zabrano ci etatu, musisz jeszcze więcej pracować, w twojej sytuacji to ważne”. Kiedy dziennikarka próbuje walczyć o swoje, słyszy od wiernego zastępcy: „Jak śmiesz pyskować pani redaktor!!!”.
Analogie z pewnym tygodnikiem są uzasadnione – narcyz u władzy musi mieć swoje ślepo wierne stadko do wykonywania poleceń, on nie brudzi sobie rąk, przynajmniej do czasu, od tego ma personel. Wszyscy powoli są umoczeni. W pewnym momencie ludzie zaczynają się wyrzynać między sobą. Zaczynają na siebie donosić. Podkopywać pod sobą dołki. „Jestem po twojej stronie, ale twoje koleżanki wzięły wolne, niektóre nie są wystarczająco zdolne, musisz napisać ten tekst”. „Twoje koleżanki są na L4, nie możesz wziąć urlopu”.
Wyobraźcie sobie sytuacje, że dorosłe kobiety, siedzą w pracy i po ruchach warg i mimice twarzy swej przełożonej, która siedzi za szybą, przez kilka godzin, bez wyjścia nawet do toalety, próbują odgadnąć, jaki los czeka ich tekst. „Zatrudniono mnie i obiecano mi po trzech miesiącach podwyżkę, jeśli się sprawdzę. Po tych trzech miesiącach, naczelna mówi, że się sprawdziłam i oto nowa umowa. W tej umowie kasa bez zmian. Pytam grzecznie, naprawdę grzecznie: A co z tą podwyżką, o której pani mówiła. Zgromiła mnie wzrokiem: co to za pytania, ma pani szczęście, że panią zatrudniłam, wie pani, ile osób chce tu pracować. Jak się pani nie podoba, może pani zawsze odejsć. Ja (spokojnie): tak, ma pani rację, jak przestanie mi się podobać, odejdę. Ona: jest pani naprawdę bezczelna!”. Wiecie, jakie zdanie powinno być wyryte nad wejściem do większości miejsc pracy w Polsce? Nie tylko redakcji pism dla kobiet? ”Na twoje miejsce jest tysiąc chętnych, lepszych od ciebie!”. To zdanie jest jak rak. Też je słyszałam, często z dodatkiem w postaci : ”Jesteś skończona!”.
Wiecie, co to jest „Złota czcionka”? Swoista nagroda dla najgorszego fragmentu w tekście w danym miesiącu, ogłaszana oczywiście przy całej redakcji, publiczny lincz po „fatalnym tekście”. Czasem był i szampan. Nagroda dla wybranych. Jak wyglądały uwagi pisane do tekstu? Ano tak: „Bleee, Jezu, Jaki rzyg. Bełkot. Do śmieci. Przedszkole. To nie nadaje się do druku”. Czy wobec tego było cos w zamian, merytoryka? W jakim kierunku zmieniamy tekst? Żeby dziennikarz mógł pracować? „Nie mogłyśmy podważać uwag do tekstu. To jest polecenie – słyszałyśmy – i nikt was nie pyta o zdanie”. Zawsze była w zespole gwiazda – ta wynoszona pod niebiosa, i ofiara – ta beznadziejna, trzymana z litości, niezdolna, głupia. Czasem też gruba, ale o tym później. Gwiazda mogła spaść z piedestału szybko, nie dlatego, że nie umiała pisać, wystarczyło, że miała własne zdanie i ośmieliła się je powiedzieć, słyszała wtedy „Bardzo się na pani zawiodłam”. Oczernianie dziennikarzy, wzajemne napuszczanie jednych na drugich, prowokowanie konfliktów między dziennikarzami, plotkowanie, zdradzanie prywatnych tajemnic pod pozorami troski, to były i są nadal w niektórych miejscach metody zarządzania. Tak działają mobberzy – trzeba podzielić grupę za wszelką cenę, nie może być jednością. Zawsze jest ulubieniec i czarna owca. Tak się „zarządza”. Czy ktoś narzeka? „Wy tu macie cieplarniane warunki, w takiej “Rzeczpospolitej” to piszą po 20 tysięcy znaków dziennie”. Przejdźmy więc do kolejnego punktu…
3. Dzienniczki. Kiedy o tym usłyszałam, myślałam, że jestem wrabiana, że to niemożliwe, żeby w 21 wieku, w europejskim kraju, zrobiono coś takiego, przecież to nie Korea Północna. Mianowicie pracownice jednej z redakcji pism kobiecych, tego z grubą okładką i błyszczącą, musiały sobie kupić notesy, zwane potem dzienniczkami, i tam zapisywać całą swoją aktywność zawodową, godzina po godzinie, co robiły, gdzie i kiedy, poza redakcją i w jakim celu. „Bo uznano, że jesteśmy za mało wydajne, każde kolegium było horrorem, byłyśmy non stop ochrzaniane, dzienniczki miały nas zdyscyplinować”. Jak to wyglądało? „Każdy dzień musiał być opisany, ile i gdzie pracowałyśmy – godzina po godzinie – nasza przełożona, szefowa działu, podpisywała się pod tym i akceptowała. Była w redakcji pewna, że tak powiem, bulwersacja, ale tylko między nami, nie było żadnego sprzeciwu oficjalnie z naszej strony. Nie było żadnej dyskusji w redakcji, z szefami o tym. Ja sobie wpisywałam oglądanie filmów z bohaterką do wywiadu do 24 na przykład”. To powtórzmy: dorosłe kobiety. Nie szkoła podstawowa. Dzienniczki. 21 wiek.
4. Przejdźmy do czasu wolnego, czyli urlopów, jest to największa pięta achillesowa wszystkich redakcji. Nigdy nie ma dobrego momentu na wolne. Zero życia. Liczy się tylko praca. „Miałam z ówczesnym narzeczonym, jechać na wakacje, zapłacony hotel za granicą i bilet. Tekst oddany, przyjęty przez naczelną. Trzeba nanieść ewentualną autoryzację. Umówiłam się z koleżanką, że to zrobi. Naczelna wzięła mnie na rozmowę. Ona by nie pozwoliła nikomu zmienić sobie jednej litery w tekście, a ja się zgadzam na to, że ktoś naniesie na mój poprawki? Ona sobie tego nie wyobraża, to upadek dziennikarstwa. Tak mnie cisnęła, że nie pojechaliśmy na te wakacje. Autoryzacja była formalnością, bohater nie miał uwag. Zwolniłam się po kilku miesiącach”. Słyszę historię o zawracaniu z drogi na lotnisko, bo dzwoni telefon, tam rozkazujący ton i trzeba wysłać jakąś kolumnę, choć osoba, która zawraca, urlop ma podpisany od dawna, jest zastępstwo. Grzecznie jednak zawraca do redakcji. Nici z urlopu. Normalka? Jedna z dziennikarek była w podróży poślubnej, kiedy dowiedziała się, że „sorry, ale musisz wymienić bohaterkę w swoim tekście”. Oczywiście wymieniła. „Na każdym urlopie pracowałam, kiedy była zsyłka numeru, dostawałam nawet w nocy telefon na prywatny numer, po 22: - Co z tekstem? Dlaczego nie odbierasz?’. Sama pracowałam 18 miesięcy non stop, bez urlopu, a kiedy o niego wystąpiłam, usłyszałam, „A po co ci urlop, i tak nie wyjedziesz, masz chora matkę”. Praca w weekendy, praca po godzinach, bo redakcja czeka aż naczelna pójdzie do domu, a nie można wyjść przed nią, kolegia w piątek o godzinie 16 albo i 18, bo akurat wtedy naczelna miała czas, to normalka. Chcesz wyjść, bo masz dom, rodzinę, dziecko, psa, naczelna staje w drzwiach i pyta: ”A ty gdzie idziesz?”. Nikt się nie przeciwstawi, bo się boi, jeśli ktoś to zrobi, jest niszczony lub wyśmiewany. Za to naczelni chadzali do kina: „Naoglądała się "Diabeł ubiera się u Prady", chciała być taką Anną Wintour/aka Meryl Streep, przychodziła więc do pracy w futrze i to futro specjalnie rzucała mi na ułożone na biurku teczki z poszczególnymi materiałami (system teczek, masakra). Rozpizg, wszystko mi latało. Zwróciłam uwagę, to mi powiedziała, że mam się do niej tak nie zwracać, bo JEJ w ten sposób uwagi zwracać nie wolno.” Inna szefowa znanej redakcji po tymże filmie wzdychała: „Nareszcie ktoś mnie zrozumiał”.
5. Choroba to ludzka rzecz, ludzie mają prawo zachorować, czasem chorują ciężko, idą na zwolnienie, prawo pracy to przewiduje, przypominam, że rozmawiamy tu o dziennikarkach etatowych: „Kiedy przynosiłam L4 od lekarza, słyszałam, że choroba to są argumenty z przedszkola”. „Miałam ponad 38 stopni, to było na szczęście przed Covidem, musiałam iść na wywiad, nie mogłam go nawet dać komuś innemu, bo jak usłyszałam, choroba nie jest usprawiedliwienie. Było mi strasznie wstyd, że podczas wywiadu lało mi się z nosa, kasłałam”. W redakcjach tych za wzór stawiane są te, które przychodzą do pracy z grypą, z gorączką, nieprzytomne. Kolejna dziennikarka: ”Kiedy przyniosłam zwolnienie z powodu silnego nerwobólu, dezinformowano zespół, że idę na L4, żeby zajść w ciążę. Non stop mnie o tę ciążę pytano”. Czasem przy zwolnieniu padało niby od niechcenia: ”I tak cię zwolnią pod koniec roku”. Bohaterką redakcji zaś została dziennikarka, która pisała teksty w połogu. Zwolnienie się z pracy na tzw. „chorobowe” mogło prowadzić do pogorszenia się sytuacji w redakcji, dostajesz za karę słabsze teksty do zrobienia, nie wyrabiasz tzw. normy, ludzie boja się więc zwalniać, przychodzą do pracy chorzy. „Covid był wybawieniem, pozwalali iść do domu za gorączkę 38 i zwykły katar, wcześniej nie do pomyślenia”.
A co, kiedy przyniosło się zwolnienie od psychiatry, wszak coraz więcej ludzi, w tym dziennikarzy, ma problemy psychiczne? W tych redakcjach nie uznawano określenia „wypalenie zawodowe”, choć chętnie pisano teksty o tym, z apelem, aby o siebie dbać i nie dawać wykorzystwać. O mobbingu raporty zresztą tez pisano
„Nie strzelaj samobója, słyszałyśmy, a więc problemy psychiczne ukrywałyśmy, mówiłyśmy, że to nadciśnienie, czy choroba serca”. Płacz. Stres. Wypalenie. Element obowiązkowy pracy redakcyjnej. Płakać można w kuchni. W toalecie dla niepełnosprawnych. Na leżance pod biurkiem w redakcji. Na klatce schodowej. „Miałam atak paniki, ze stresu, żeby nie odlecieć zupełnie, wbiłam sobie paznokcie w ciało, w ręce. Siedziałam w open space, widziałam, jak szefowa na mnie patrzy, strasznie się bałam, ale nie mogłam wyjść, musiałam tam zostać. Każda mina z bogatej miny , mimiki mojej szefowej sprawiała mi potworny ból. Ale musiałam tam siedzieć”. Warowanie przy biurkach miało różne konsekwencje: „Jednej koleżance aż przemiękła podpaska, bo usłyszała, że za często wychodzi do kuchni, a musi opracować tekst na makietach, no to siedziała jak kazali”. „Włączyłam ogrzewanie w samochodzie w upał, bo tak było mi zimno ze strachu przed pracą”. „Kiedy moja szefowa dzwoniła, to żołądek wywalał się ze stresu”- to zdanie słyszę jak refren, reakcje psychosomatyczne, wpływające na jakość życia, jak migreny, wymioty, były niemal non stop: „Kiedyś odebrałam telefon od żony szefa, kiedy byłam pod Domami Centrum, chodziło o jakąś pierdółkę, a ja mało nie zwymiotowałam na ulicy”. Czego się bałyście, pytam? „Opierdolu”. Dorosłe kobiety bały się ochrzanu, choć wiedziały, że nie będzie miał niemal nic wspólnego z merytoryką, bały się jak uczennice. Musiały mieć pracę. Stałą pracę. Jedna z dziennikarek mówi wprost: „Daję się poniżać, bo jestem w ch..j sytuacji finansowej i mam kredyt we franku. Tylko dlatego”. A pogrzeb? Sama znam historię o tym, jak nie puszczono pracownicy wydawnictwa, w którym kiedyś pracowałam, na pogrzeb własnego ojca. Bo trzeba było zesłać numer do druku. Ja siedziałam w pracy w dniu, kiedy mój ojciec zmarł, robiłam jakieś chore kolumny o najbardziej wypływowych Polkach. Byłam tak wkręcona w pracę, że wmówiłam sobie, że to nawet lepiej, że zostałam w pracy do g.21, bo nie płakałam tylko pracowałam. Miałam przez lata ogromne, destrukcyjne poczucie winy. Dopiero na terapii usłyszałam: To nie jest twoja wina.

6. Wszystkie dzieci nasze są. Naprawdę? Opowiada jedna z byłych dziennikarek prestiżowego miesięcznika: „Mam małe dziecko, NIGDY nie chodzę na zwolnienia, córka nagle choruje - organizuje opiekę mamy. Dzwonię do naczelnej i mówię, że się spóźnię, bo czekam na mamę, żeby przejęła dziecko około 11:00. Wkurw – "Jak to będziesz o 11? Na mamę czekasz? A nie możesz zostawić teraz dziecka gdzieś na ochronie, żeby sobie mama odebrała i przyjechać do redakcji natychmiast?". To może przetłumaczę, gdyby ktoś nie rozumiał: chore dziecko dziennikarki, na życzenie wszechwładnej naczelnej, miało zostać oddane w obce ręce, bo mamy musiała być w redakcji NATYCHMIAST. „Ta praca to jest twoje być albo nie być”, słyszała samotna matka niepełnosprawnego dziecka. Kiedy czekała na wyniki tomografu dziecka, bała się zadzwonić do szefowej, Sytuacja była dramatyczna, trzeba było operować, inaczej dziecko umarłoby. A ona bała się zadzwonić do szefowej, bo nie dokończy wywiadu. Teraz wie, że to chore, lekarka nawet ją wtedy opieprzyła, mówiąc: - O czym w ogóle pani teraz myśli, o jakiej pracy? Ale naprawdę tak było. Zwymiotowała ze strachu. Godziła się na wszystko z nieświadomości. Gdy przyszła raz do pracy z dzieckiem, na specjalnym wózku z usztywnieniem na głowę, bo nie mogło poruszać się normalnie po operacji ratującej życie, usłyszała, szeptem, że ma je „szybko schować gdzieś w kąt, żeby naczelny nie zobaczył. Oczywiście to zrobiła, schowała wózek za szafy. To była przemoc, oni ją odczłowieczali. Zabrali godność. Teraz już wie. Została tam długo, za długo, wyłącznie dla swego dziecka. Od czasu, kiedy jej dziecko zachorowało, stała się jeszcze bardziej ofiarą, sugerowano pół etatu, dawano do zrozumienia, że jest coraz gorsza. Uwierzyła, że nie umie pisać. Dzisiaj jest poza dziennikarstwem. Szkoda, bo moim zdaniem pisze świetnie.
7. Nałogi. W redakcjach picia nie było, przynajmniej oficjalnie. Ale picie w domach, butelka do tekstu, bywało normą, chodziło o to, żeby przetrwać, bo presja była straszna. „Jest 9 rano, nalewam sobie kieliszek wina po brzeg, wtedy czuję, że mogę się odblokować i zacząć pisać”. Alkohol bywał ucieczką. Podobnie jak tabletki. O „diecie Olewnika” usłyszałam niedawno, to Clonazepan, którym podobno porywacze go szprycowali dużymi dawkami, brany przez dziennikarki eleganckich pism po to, żeby zmniejszyć lęk. Najlepiej łykany przed wejściem do redakcji, choć tu relacje są różne- niektóre brały przy biurku, popijały kawą. Skąd brały? Czytam wiadomość, która dostałam na Instagramie od byłej dziennikarki prestiżowej gazety: “Clonazepan podobnie jak Xanax działa przeciwlękowo. Mniej niż hydroksyzyna. To, czy da się po nim pracować, zależy od poziomu stresu, dawki, indywidualnych uwarunkowań. Jeśli upokorzony, zastraszony, sterroryzowany pracownik odczuwał tak silne napięcie, że nie był w stanie pisać, była blokada, lek z tej grupy przynosił ulgę, blokada znikała, przychodziło odprężenie”. Inna dziennikarka mówi:” Brałyśmy silne leki uspokajające przed kolegium, to nam pomagało”. W momencie, kiedy bały się przyjść na kolegium, albo do redakcji, tabletki są ratunkiem. Xanax brano jak tic taki. „Leczyłam się z depresji”, to zdanie też często pada. Nikomu z szefów nie mówi się o tym, że jest problem z lekami czy stanem psychicznym dziennikarek w redakcji. Dlaczego? „To by świadczyło o tym, że jesteśmy słabe”.
Dorzućmy do tego teksty o tym, że „To jest bardzo dobra dziennikarka, i jaka ładna, proszę zobaczyć, no ale musi się wziąć za siebie i schudnąć”, „Boże, jak można być tak brzydkim” ewentualnie „Proszę się wziąć za siebie, bo mężczyźni nie chcą mieć zaniedbanych żon”. No i na koniec wezwanie do gabinetu naczelnego, gdzie dziennikarka słyszy, że się „zapuściła i widać jej odrosty”. Albo „Jak dziennikarki mogą się tak fatalnie ubierać”. A na okładkach body positive. Tolerancja. Empatia. Indywidualizm. Tolerancja. Feminizm, który zmienia teraz świat, już niekoniecznie: „Może uświadomimy czytelniczkom, że feministka może mieć męża i może się golić pod pachami”. Bo czytelniczka chce zawsze na święta księdza, który opowie o Zmartwychwstaniu, żadnych innych religii, bo „nie piszemy o świrach”, czytelniczka nie chce słowa „brud”, albo „śluz”, od feminizmu ucieka, aborcji nie robi, jeśli coś było w DDTVN, to znaczy, że ona tego chce.
Bardzo dziękuję wszystkim kobietom, dziewczynom, które zdecydowały się ze mną porozmawiać, napisać do mnie. Jesteście wspaniałe, dzielne, mądre i macie wielką siłę. Dziennikarki z pism kobiecych, wiem, bo byłam jedną z nich, zasługują na to, by pracować godnie. By się nie bać. Nie być tylko „Paniami od kremów i sukienek”.
„Tę rozmowę uważam za zakończoną” słyszały dziennikarki jednej z redakcji. Może czas to zakończyć ten system. Rozwalić go. Może czas na zmianę kadr, zmianę pokoleń, zmianę myślenia. Nigdy nie jest za późno na zmiany.
Image by robert borbely from Pixabay